piątek, 21 lutego 2014

Przegląd mani

Słyszałam ostatnio stwierdzenie, że ja to nie potrafię tych paznokci zostawić w spokoju :) I tak jak kiedyś uznawałam tylko jednobarwny manicure, najlepiej czerwony, czarny lub w innym widocznym kolorze, tak teraz wciąż mnie korci, żeby coś namalować. Tu kropeczki, tam kreseczki, albo choć trochę brokatu na jednym paznokciu. Efekty czterech ulubionych spośród ostatnich mani prezentuję w zbiorczym poście, na zdjęciach poniżej.












czwartek, 20 lutego 2014

Włosowa zmiana

Od mojej ostatniej wizyty u fryzjera upłynęło mnóstwo czasu. Tak na prawdę nawet nie pamiętam kiedy to było. Wiem tylko, że powtórzył mi cięcie grzywki, które pod koniec września próbowałam odtworzyć samodzielnie, po raz kolejnym przekonując się, że nożyczki z ikei w moich rękach niekoniecznie nadają się do cięcia włosów. Od tego czasu grzywa zdążyła na tyle podrosnąć, żeby dać się upinać w różnego typu dziwne kombinacje, jedną z bardziej udanych był pseudoirokez z Sylwestra :) wybaczcie jakość zdjęć, ale nie planowałam ich pokazywać :))



Włosy rozpuszczone wyglądały tak:

I dość szybko stałam się niewolnicą pączka, zwanego donutem lub wypełniaczem koka jak kto woli.

Z czasem nawet wychodziło bardziej kreatywnie :)

Ale w końcu miałam już tego dość i poszłam sobie bez większych planów do fryzjera, który w końcu wpadł na ten genialny, kilka razy podsuwany mu przeze mnie a jednak odrzucany pomysł krótkiej grzywki.  I oto ona, jej krótkość, grzywka:

W zacnym towarzystwie Marylin, ale wciąż w niesatysfakcjonującej rudości... więc następnego dnia wyciągnęłam z szuflady długo już magazynowaną czarną khadi i oto finał:



W sumie dawno nie przeszłam AŻ TAKIEJ metamorfozy, ale dobrze się z tym czuję... jak Wam się podoba?


Post-walentynkowo

Walentynek, podobnie jak halloween nie zwykłam byłam obchodzić. Ale i taka okazja jest dobrym powodem do makijażowych działań. Jest łatwy do realizacji zarysowany temat, niezwykle oklepany, sztampowy i kiczowaty... no czasem i takie rzeczy są potrzebne, przecież nie zawsze musi to być kreatywny makeup, który jest taki mega ultra nowoczesny i artystyczny, ze nikt w nim się niegdzie nie pokaże... W każdym razie liczy się dobra zabawa. Do słodkich skojarzeń walentynkowych pasuje cukierkowy look a'la pinup girl i coś takiego właśnie zaproponowałam:


Do samego makijażu doszło jeszcze trochę dekoracji, wstążki z pasmanterii kupione za grosze i cukierkowo różowe koszulki (zakupione w sh, farbowane przeze mnie) oraz oczywiście cukierkowy serduszkowy mani. Pani w pasmanterii zapytała czy szykuję się na jakiś wieczór panieński, w sumie pomysł niegłupi, żeby właśnie tak sobie wystylizować panieński... świecące diabelskie rogi na opasce są moim zdaniem już zdecydowanie wyeksploatowanym pomysłem. 






 

Londyn - targi Olympia Beauty 2013 - czyli post sprzed wieków :)

No i obiecana relacja z Londynu, w pigułce, gdyż wyjazd dla mnie dziś już jest bardzo odległym wspomnieniem (wrzesień 2013), oczywiście miłym. W ogóle miałam ogromne problemy z odnalezieniem zdjęć, toteż mam taką wersję okrojoną, odzyskaną z tego co porozsyłałam znajomym... czasami mnie przeraża jak wiele rzeczy się kopiuje nawet bez naszej świadomości i  że każda informacja czy zdjęcie wrzucone do sieci momentalnie ma setki kopii nad którymi nie panujemy... ale do rzeczy.
Targi Olympia Beauty odbywały się w największej hali kompleksu wystawowego Olympia i obejmowały w zasadzie wszystko z zakresu urody, z największym chyba naciskiem na zdobienie i pielęgnację paznokci. Kolorówki niestety było bardzo mało, z dostrzeżonych i rozpoznawalnych przeze mnie marek to tylko NYX i ProtoCol, no i oczywiście najpiękniejsze i największe w tej dziedzinie stoisko INGLOT.

Powyższe zdjęcie zrobiono jeszcze przed otwarciem targów dla klientów, później już można było zobaczyć tylko szalejący tłum.
Poza paznokciowymi stoiskami prym wiodło wybielanie zębów, przedłużanie włosów, a także można było natrafić na całe mnóstwo stoisk ze sprzętem do ćwiczeń, różnego rodzaju zabiegów upiększających, z akcesoriami czy nawet torebkami, chustami, spinkami do włosów, wałkami do kręcenia loków.








Jeżeli chodzi o polską "reprezentację" to spotkałam między innymi panie z firmy sprzedające kolagen :) oraz gdańską dystrybucję amerykańskich lakierów Color Club
Ze stoisk, które zwróciły moją szczególną uwagę mogę wymienić Eldora Lashes, a także fantastyczne pędzle Royal&Langnickel , gdzie zostawiłam niemałą sumkę. Ogólne moje zdobycze targowe poniżej: 


Większość rzęs rozdałam, ale pędzlami wciąż się maluję i wszystkie poza small stipplerem (skunksik) sprawdzają się fantastycznie, w ogóle nie gubią włosia. Skuknsowi kilka się zdarzyło wysypać, ale tragedii też jakiejś większej nie ma, był niedrogi więc nie narzekam. Co do rzęs, to muszę powiedzieć, że na swój sposób wyprzedziłam trendy, bo udało mi się zakupić model, który kilka dni później pojawił się w nowościach Inglota (środkowe rzęsy na drugim zdjęciu)- zarówno Eldora jak i Inglot są dystrybutorem tych samych świetnych rzęs z Indonezji. Ceny w obu przypadkach są podobne, tyle że Eldorę można kupić tylko na wyspach z tego co wiem, i dodają oni do swych rzęs mały klej. I jeszcze spojrzenie na najlepszy pędzel do podkładu :) z tego chyba najbardziej jestem zadowolona i najczęściej korzystam.

A reszta pobytu w Londynie, wiadomo, takie tam zwiedzanie :)))







czwartek, 6 lutego 2014

Rzeszów

W ramach nadrabiania zaległości postanowiłam streścić mój pobyt w  Rzeszowie. Nie jestem jakimś fanem podróżowania, tak na prawdę to czas najchętniej spędzam w domu, ale jak już gdzieś mnie wywieje to przeważnie spędzam ten czas dosyć owocnie. 
Dziś przy okazji redagowania tego wpisu uświadomiłam sobie, że zupełnie pominęłam na blogu taki moment mego życia jak pobyt w Londynie na targach kosmetycznych. To też postaram się nadrobić. Ale po kolei. 
Do Rzeszowa wybrałam się służbowo, ale pisać będę turystycznie :)
Miasto kojarzyło mi się z tym ze jest na Podkarpaciu i ma to coś na zdjęciu poniżej, czyli jak powszechnie wiadomo Oko Saurona :)))


Jako ze większość moich spacerów odbywała się po spełnieniu obowiązków, przeważnie było już ciemno. Nie napisałam ze wyjazd miał miejsce w połowie stycznia, wiec nie dziwcie się dekoracjom. Mogę śmiało powiedzieć, że starówka rzeszowska należy do najpiękniej udekorowanych miast w Polsce. Do tego w ogóle miasto wydało mi się tak czyste i zadbane, ze miałam wrażenie iż jestem za granicą. W Rzeszowie nawet zwykłe kosze na śmieci są schludnie oklejone czy tam udekorowanie w kwieciste grafiki.



Powyżej oświetlony pięknie ryneczek z choinką. Wokół rynku znajduje się kilkanaście zachęcających pubów, kawiarni, restauracji i innych lokali. Poniżej największy deptak, ulica 3.maja, przy której poza mnóstwem restauracji i przyjemnych dla oka sklepów znajduje się też słynna Pierogarnia (http://www.pierogi-rzeszow.pl)



Na zdjęciu u góry rzeszowski ratusz pięknie oświetlony (zmieniał kolory) a poniżej ratusz o poranku widziany z hotelowego okna.


A to już moje zakupy :) szczególnie cieszę się z efektownego naszyjnika który dorwalam w galerii Pasaż Rzeszów na stoisku z bardzo ciekawymi niepowtarzalnymi dodatkami.


Anioł co prawda rodem z Krakowa, ale ręcznej roboty, został zakupiony w pamiatkarskim sklepie w dużej galerii w Rzeszowie, u przemiłej pani, z którą przegadałam chyba z pół godziny. Właśnie najbardziej charakterystyczne dla tamtego regionu Polski jest zupełnie inne zachowanie ludzi. Możecie wierzyć lub nie, ale chodzą po ulicach mili uśmiechnięci, sprzedawcy w sklepach są na prawdę po ludzku życzliwi, bardzo pozytywnie nastawieni więc przyjezdnych a i przyjezdni są miłe zaskoczeni miastem i oczarowani jest urokiem. 


W galerii Graffica w Rzeszowie możecie się napić przepysznej kawy (ta w moim hotelu była totalnie do niczego) która zaspokoi nawet bardzo wyrafinowane gusta, a tamtejsza kremówka z toffi nie ma sobie równych. Gdyby coś takiego było dostępne gdzieś tutaj w pobliżu, przepuszczałabym na te smakołyki grubą forsę...


No i oczywiście wspomniane już pierogi. Do wyboru było chyba za 15 rodzajów. Z resztą można poczytać na stronie, http://www.pierogi-rzeszow.pl, a ceny na prawdę bardzo niskie. Zjadłam pełnowartościowy sycący domowy obiad za 11 zł. W porcji znalazły się pierogi ruskie, ze szpinakiem i te które mi najbardziej polecano, czyli z kaszą i pieczarkami. Fantastyczna kompozycja smakowa, muszę w końcu  spróbować odtworzyć je we własnej kuchni.


Poniżej dwa rzeszowskie makijaże na mej twarzy :) na tle hotelowej firanki :) 



Jedyne co nie do końca dobrze na mnie działało w Rzeszowie, to woda, ponoć twarda, w każdym razie twarz mi się zrobiła po niej jakaś taka grudkowata i zmęczona, więc koniecznie musiałam zastosować jakąś doraźną kurację. Zakupiłam maseczkę z Bielendy za ok. 3,5 i to wystarczyło.

To już na sam koniec mogę powiedzieć parę słów o tym właśnie produkcie. Kupiłam oczywiście z miłości do ogórka, bo moja cera nie jest na pewno tłusta :) ale efekt był bardzo zadowalający. Krok pierwszy to coś jak zielona glinka, którą z restą widać na mej twarzy, co ważne, nie piecze, nie ściąga skóry ale mam wrażenie ze bardzo łagodnie złuszcza naskórek  i wygładza. Część druga to coś jakby serum, skoncentrowany żel który w całości wchłonął się w moją twarz podczas snu. Wszystko bardzo ładnie pachnie i przyniosło oczekiwane efekty. Twarz stała się gładsza, bardziej elastyczna i zregenerowana. I taką mini recenzją kończę opowiastkę o wypadzie do Rzeszowa. Pewnie jeszcze tam kiedyś wrócę.












Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...