We wstępie od razu zapowiadam potworną ilość zdjęć, które zalecam oglądać w powiększeniu, bo uważam, że choć nie są profesjonalne ani artystyczne to i tak warte uwagi. Chcę się z Wami podzielić wrażeniami ze swojej majówki, którą spędziłam z mężem w Tatrach. Nie wybraliśmy się na nią w pierwszy majowy weekend, tylko nieco później, w połowie miesiąca.
Od razu zaznaczam, że nie planowaliśmy typowo górskich wędrówek na szlaku, raczej rekreacyjne leniwe zwiedzanie, połączone z objadaniem się, popijaniem alkoholu i kupowaniem pamiątek, stad moja garderoba na ten wypad byla typowo "krupówkowa" - 2 sukienki i para spodni, sandały, i jedne sportowe buty. Szczytem naszych wspinaczkowych wyczynów miało być maksymalnie zdobycie Gubałówki i to najlepiej korzystając z kolejki linowej.
Dawniej już co nieco w Tatrach przewędrowałam, więc znając tamtejsze realia zawsze śmiałam się ze znajomymi z turystów, którzy na szlaku pojawiają sie sandałkach, japonkach, balerinkach itp, traktując to miejsce jak park w środku miasta.... Ty razem okazałam się niewiele lepiej przygotowana, a wywiało nas w niedziele aż na Morskie oko. Nie byłoby w tym nic wielkiego, bo trasa z Palenicy białczańskiej do najpopularniejszego tatrzańskiego akwenu, poza tym że jest szalenie malownicza, ma stopień trudności zerowy, wiedzie bowiem po asfalcie i można ją pokonywać na przykład konną bryczką. Fakt, że okrążyliśmy staw, też niczym karkołomnym nie jest, choć część trasy pokryta jeszcze była grubą warstwą śniegu, z lawiny która wiosną musiala zsunąć się do wody.
Wdrapując się na Czarny Staw pod Rysami też widzieliśmy dziewczęta w klapkach i sukienkach. Jedyny czynnik, którego nie wzięłam pod uwagę to SŁOŃCE. Niby nic się nie dzieje, ani nie jest przesadnie gorąco, wietrzyk wieje, od wody i gór bije przyjemny chłód, tymczasem promieniowanie słoneczne pali skórę na wiór. A ja oczywiście całkowicie pozbawiona jakiegokolwiek kremu z filtrem, bez makijażu, który od ponad 2 lat prawie nieustannie chronił moją twarz przed wszelkimi zewnętrznymi czynnikami, nie miałam nawet chustki ani żadniej innej szmatki którą mogłabym przykryć nieszczęsną łepetynę. Dopiero w schronisku zakupiłam wielofunkcyjną chustkę-komin. Do tego momentu zdążyłam się już jednak wystarczająco mocno poparzyć, żeby wyglądać jak pomidor.
Wygląd to jeszcze nic takiego, a na prawdę już tego dnia i kolejnego, w drodze do domu, tylko marzyłam o mocno kryjacym podkładzie... Po upływie kilkunastu godzin od mojego przymusowego opalania zuważyłam ogromną opuchliznę czole - tak jakby skóra po środku czoła stała się o centymetr grubsza. A w godzinach popołudniowych następnego dnia nie bylam już w ogóle zdolna do działania ponieważ leżałam i wymiotowałam do samego wieczora. W nocy musiałam leżeć z okladami z lodu i ogólnie mialam udar słoneczny. Bardzo nieprzyjemna sprawa. Sama sobie to zrobiłam, z własnej glupoty, bo nie dość, że nie zabezpieczyłam się przed slońcem, to jeszcze wypiłam pół piwa, następnego dnia rano ogromną czarną kawę, a po południu supermocną herbatę. A alkohol, kofeina i teina to substancje, które są szczególnie nie bezpieczne przy dużym nasłonecznieniu. Przez własną bezmyślność i zaniedbanie miałam wycięte z życiorysu dwa dni i całkowicie spalone czoło i dekolt, do dziś jeszcze łuszczy mi się skóra w niektórych miejscach, a choć upłynęło od tego czasu niewiele ponad tydzień, to oplenizny też już nie widać.
I chociaż może ten wpis nie jest typowo makijażowy, to jednak dotyczy tematu urody. Niech będzie dla Was przestrogą, że nie należy bagatelizować słońca w żadnych warunkach, nawet jeśli tak jak ja (kiedyś) uważacie, że słońce Was "nie łapie" albo Wasza skóra jest odporna - nic bardziej mylnego. Dotyczy to wszystkich, a na pewno szczgólnie dziewczyn, które na co dzień się malują. Skóra chroniona podkładem każdego dnia nie posiada własnej warstwy ochronnej. Kiedy okazjonalnie ryzygnujemy z makijażu, musimy niestety zapewnić naszej skórze szczególną ochronę.
No i koniec już mojego biadolenia :) Mimo udaru, uważam wycieczkę za szalenie udaną, bardzo spontaniczną i pełną wrażeń. Planujemy z mężem kolejny, tym razem bardziej przemyślany wypad z ukierunkowaniem typowo wędrowniczym.
Tym czasem rozkoszujcie się ze mną tatrzańskimi widokami.
Dziękuję tym, którzy wytrwali do samego końca tego wpisu. Napiszcie proszę w komentarzach, czy macie ochotę na post typowo ślubno-weselny, bo pewne zapowiedzi już tu na blogu umieściłam, nie wiem jednak czy interesuje was kontynuacja, jak to rzeczywiście wypadło :)
Przepiękne zdjęcia!!!!:)
OdpowiedzUsuńoczywiście że interesuje pomidorze :*
OdpowiedzUsuńMnie bardzo interesuje kontynuacja weselna :D Biedaku, ale Ci sie przytrafilo z tym udarem :( Wiem, co musialas czuc, bo ja kilka lat wstecz, kiedy bralam leki rowniez sie takowego niemal nabawilam :( Ze sloncem nie ma zartow ;/
OdpowiedzUsuń...mam nadzieję że w tej " weselnej" więcej męża będzie... :)
OdpowiedzUsuń